Co miesiąc jest tak samo. Okres mi się kończy, nic mnie już nie boli, nic nie wymaga kontroli. Można wracać do żywych. Żyje lekko, chwilami nawet zapominam. Myślę o nowych butach i że strasznie mi się nie chce zmywać góry naczyń w kuchennym zlewie. Wiesz, taka normalka na poziomie dwudziestoparolatki bez zobowiązań. Trwa to zazwyczaj tydzień i jest to najprzyjemniejsze 7 dni jakie kiedykolwiek mogłabym sobie wymarzyć.
Wyobraź sobie zielona majową łąkę, na niej żółte drobne kwiaty, których nazwy nigdy nie pamiętam, trochę dmuchawców, na horyzoncie jakieś drzewa. Wielka zielona przestrzeń, czysta natura. Wieje lekki wiatr, więc piękna, soczysta trawa delikatnie faluje i wydaje się być miękka niczym jedwab. Wyobraź sobie, że możesz pójść na tą łąkę. Możesz zdjąć buty i w letniej kolorowej sukience biegać wśród tych wszystkich majowych robaczków, traw i kwiatów. Możesz pobiec daleko, a gdy się zmęczysz, możesz upaść radośnie na ten zielony jedwab i dać się mu otulić. Nic cię nie goni, nigdzie się nie spieszysz, tylko Ty i szum traw. Błogo, prawda? Takie jest te 7 dni.
Ósmego dnia wkrada się niepokój.
Na moim niebie pojawiają się chmury, wzmaga się wiatr i trawa coraz boleśniej przechyla się na wszystkie strony.
Ósmego dnia zazwyczaj organizm daje mi znać. Hej, wariatko z łąki, czas zrobić sobie dziecko! Patrzę w kalendarz i widzę, że za kilka dni powinnam jajeczkować. W pierwszej chwili czuję radość. Wiesz, kolejna szansa, tym razem pewnie zajdę, najwyższa pora, żeby się udało. Czasem dorabiam sobie jakąś historię, którą kwituję stwierdzeniem- "To znak!" i zaczynam być pewna, że to właśnie TEN miesiąc.
Przez kolejne 7 dni na zmianę deszcz i słońce, skrajne emocje. Czuje się płodną matką naturą, aby za chwile przypomnieć sobie o wszystkich swoich defektach. Przez 7 dni myślę tylko o tym, żeby stworzyć nowego człowieka.
Kiedy ten złoty tydzień mija, jest już naprawdę burzowo. Irracjonalnie burzowo. Moja głowa przestaje działać i robie rzeczy, których się wstydzę. Nakręcam się, poddaje się pogodzie. Już nie biegam radośnie po łące, biegam raczej w popłochu.
Wyobraź sobie zieloną majową łąkę, na niej niegdyś żółte, drobne kwiaty, które straciły większość płatków z powodu okropnego wiatru, wyłysiałe dmuchawce i połamane drzewa na horyzoncie. Wieje groźny wiatr, niebo jest czarne i mroczne, a trawa leży smutno odsłaniając Twoje bose zziębnięte stopy. Biegniesz przed siebie w panice, z nadzieją, że zdążysz ukryć się przed nadchodzącym deszczem. Ale ta łąka się nigdy nie kończy. Jest bezkresnym pustkowiem, a Ty jesteś na niej zupełnie sama.
Trzeci tydzień mojego majowego jestestwa mija na kompulsywnym wysikiwaniu kolejnych testów ciążowych. Oczywiście, mówię sobie, że tym razem wytrzymam dłużej, ale sikam już przy pierwszej możliwej okazji. Każdy test oglądam po kilka razy. Pod światło, bez światła, na zdjęciu, na żywo, po minucie, po godzinie, na drugi dzień. I oczywiście. Widzę linie, których nie ma. Serce bije mi mocniej, przez głowę przebiega milion myśli, przecież widzę cień! A potem rozbrajam test na czynniki pierwsze i okazuje się, że to tylko zadrapanie na plastikowej szybce. Cień nie istnieje. Linii nie ma.
Daję za wygraną dopiero wtedy, kiedy naprawdę konkretnie leje się ze mnie krew. Najczęściej, właśnie wtedy wybucham ogromnym płaczem. Płaczę z bezsilności, trochę też dlatego, że czuję ulgę.
Wyobraź sobie zieloną, majową łąkę. Stoisz na samym jej środku, w przemokniętej sukience. Płaczesz Ty i płacze niebo. Jest Ci cholernie zimno. Stoisz tak, całkiem sama przez dłuższą chwilę i myślisz sobie, że świat się skończył. Padasz na mokrą trawę i postanawiasz umrzeć. Zamykasz oczy i liczysz, że trafi Cię piorun lub wychłodzisz się dostatecznie mocno i po prostu zaśniesz. Nieruchomiejesz w swoim postanowieniu i czekasz.
Kiedy tak leżysz, już od tygodnia, nagle zza zamkniętych powiek widzisz światło. W pierwszej chwili myślisz, że w końcu się udało. Umarłaś. Tunel, światełko, te sprawy. Zrywasz się radośnie i chcesz za nim podążać. Otwierasz oczy z nadzieją, że zobaczysz niebo. I ... właśnie to widzisz.
Niebieskie niebo, zieloną majową łąkę, na niej żółte drobne kwiaty, których nazwy nigdy nie pamiętam, trochę dmuchawców, na horyzoncie jakieś drzewa. Wielka zielona przestrzeń, czysta natura. Już nie pada, a Twoja sukienka wyschła. Na 7 dni znowu zaśweciło słońce.
Wyobraź sobie zielona majową łąkę, na niej żółte drobne kwiaty, których nazwy nigdy nie pamiętam, trochę dmuchawców, na horyzoncie jakieś drzewa. Wielka zielona przestrzeń, czysta natura. Wieje lekki wiatr, więc piękna, soczysta trawa delikatnie faluje i wydaje się być miękka niczym jedwab. Wyobraź sobie, że możesz pójść na tą łąkę. Możesz zdjąć buty i w letniej kolorowej sukience biegać wśród tych wszystkich majowych robaczków, traw i kwiatów. Możesz pobiec daleko, a gdy się zmęczysz, możesz upaść radośnie na ten zielony jedwab i dać się mu otulić. Nic cię nie goni, nigdzie się nie spieszysz, tylko Ty i szum traw. Błogo, prawda? Takie jest te 7 dni.
Ósmego dnia wkrada się niepokój.
Na moim niebie pojawiają się chmury, wzmaga się wiatr i trawa coraz boleśniej przechyla się na wszystkie strony.
Ósmego dnia zazwyczaj organizm daje mi znać. Hej, wariatko z łąki, czas zrobić sobie dziecko! Patrzę w kalendarz i widzę, że za kilka dni powinnam jajeczkować. W pierwszej chwili czuję radość. Wiesz, kolejna szansa, tym razem pewnie zajdę, najwyższa pora, żeby się udało. Czasem dorabiam sobie jakąś historię, którą kwituję stwierdzeniem- "To znak!" i zaczynam być pewna, że to właśnie TEN miesiąc.
Przez kolejne 7 dni na zmianę deszcz i słońce, skrajne emocje. Czuje się płodną matką naturą, aby za chwile przypomnieć sobie o wszystkich swoich defektach. Przez 7 dni myślę tylko o tym, żeby stworzyć nowego człowieka.
Kiedy ten złoty tydzień mija, jest już naprawdę burzowo. Irracjonalnie burzowo. Moja głowa przestaje działać i robie rzeczy, których się wstydzę. Nakręcam się, poddaje się pogodzie. Już nie biegam radośnie po łące, biegam raczej w popłochu.
Wyobraź sobie zieloną majową łąkę, na niej niegdyś żółte, drobne kwiaty, które straciły większość płatków z powodu okropnego wiatru, wyłysiałe dmuchawce i połamane drzewa na horyzoncie. Wieje groźny wiatr, niebo jest czarne i mroczne, a trawa leży smutno odsłaniając Twoje bose zziębnięte stopy. Biegniesz przed siebie w panice, z nadzieją, że zdążysz ukryć się przed nadchodzącym deszczem. Ale ta łąka się nigdy nie kończy. Jest bezkresnym pustkowiem, a Ty jesteś na niej zupełnie sama.
Trzeci tydzień mojego majowego jestestwa mija na kompulsywnym wysikiwaniu kolejnych testów ciążowych. Oczywiście, mówię sobie, że tym razem wytrzymam dłużej, ale sikam już przy pierwszej możliwej okazji. Każdy test oglądam po kilka razy. Pod światło, bez światła, na zdjęciu, na żywo, po minucie, po godzinie, na drugi dzień. I oczywiście. Widzę linie, których nie ma. Serce bije mi mocniej, przez głowę przebiega milion myśli, przecież widzę cień! A potem rozbrajam test na czynniki pierwsze i okazuje się, że to tylko zadrapanie na plastikowej szybce. Cień nie istnieje. Linii nie ma.
Daję za wygraną dopiero wtedy, kiedy naprawdę konkretnie leje się ze mnie krew. Najczęściej, właśnie wtedy wybucham ogromnym płaczem. Płaczę z bezsilności, trochę też dlatego, że czuję ulgę.
Wyobraź sobie zieloną, majową łąkę. Stoisz na samym jej środku, w przemokniętej sukience. Płaczesz Ty i płacze niebo. Jest Ci cholernie zimno. Stoisz tak, całkiem sama przez dłuższą chwilę i myślisz sobie, że świat się skończył. Padasz na mokrą trawę i postanawiasz umrzeć. Zamykasz oczy i liczysz, że trafi Cię piorun lub wychłodzisz się dostatecznie mocno i po prostu zaśniesz. Nieruchomiejesz w swoim postanowieniu i czekasz.
Kiedy tak leżysz, już od tygodnia, nagle zza zamkniętych powiek widzisz światło. W pierwszej chwili myślisz, że w końcu się udało. Umarłaś. Tunel, światełko, te sprawy. Zrywasz się radośnie i chcesz za nim podążać. Otwierasz oczy z nadzieją, że zobaczysz niebo. I ... właśnie to widzisz.
Niebieskie niebo, zieloną majową łąkę, na niej żółte drobne kwiaty, których nazwy nigdy nie pamiętam, trochę dmuchawców, na horyzoncie jakieś drzewa. Wielka zielona przestrzeń, czysta natura. Już nie pada, a Twoja sukienka wyschła. Na 7 dni znowu zaśweciło słońce.
Komentarze
Prześlij komentarz